Belin na weekend

Brama Brandenburska, Kreuzberg, Aleksander Platz i Wyspa Muzeów- to wszystko można zobaczyć wybierając się na krótką wycieczkę do naszego zachodniego sąsiada- Niemiec.

Marokańskie noce

Aby poczuć i zobaczyć na własne oczy prawdziwe różnice kulturowe polecam podróż do kraju zaklinaczy węży, czyli Maroka.

Pigeons everywhere!

Pełna uroku Wenecja możliwa do zwiedzenia niestety tylko poza sezonem...

Samba na dnie piekła

Jak niebiezpieczne, ale też niesamowite jest życie w favelach przekonac się można odwiedzając jedną z nich- Favelę Dona Marta w Rio de Janeiro.

Porto nocą

Krótka, jednodniowa wycieczka może sprawić, że zakochasz się w Portugalii na wieki.

czwartek, 24 października 2013

Zmiany, zmiany

Kochani czytelnicy i obserwatorzy,
Chociaż jest was malutko, chciałabym poinformować, iż od przyszłego poniedziałku (28.10.2013) mój blog będzie dostępny pod adresem www.travelenter.blogspot.com . Razem z nowym adresem i nazwą, możecie oczekiwać także nowego posta :)
See you later, alligator!

Wasza Madzia.

środa, 2 października 2013

Porto nocą


Jedną z wielu zalet wyjazdu na Erasmusa jest możliwość dogłębnego poznania nowego państwa. Wyjeżdżając do Portugalii nie byłam świadoma, ile niesamowitych miejsc może posiadać ten kraj. Jednym z nich jest Porto, drugie co do wielkości miasto w kraju.
Pomysł wyjazdu do Porto narodził się spontanicznie, kiedy razem ze współlokatorami w portugalskim mieście Coimbra, stwierdziłam któregoś weekendu, że warto zobaczyć inne miejsca w Portugalii. Nie wiadomo kiedy staliśmy już na drodze wylotowej z miasta z kartonowymi tabliczkami, na których widniał napis 'Porto'. Każdy kto kiedykolwiek próbował hitchhikingu wie, że nie jest to najprostszy sposób podróżowania. Dodam, że w Portugalii jest zdecydowanie mniej popularny niż w Polsce, więc spędziliśmy 2 godziny na szukaniu podwózki. Po rozdzieleniu się, mi i mojemu brazylijskiemu koledze w końcu udało znaleźć się osobę, która wybierała się w okolice Porto.
Mieliśmy tyle szczęścia, że kierowca pokazał nam również Vila Nova de Gaia, która znajduje się naprzeciwko docelowego miasta. W drodze zatrzymaliśmy się w Miramar, ponieważ nasz przewodnik stwierdził, że jest tam miejsce, które musi zobaczyć każdy turysta odwiedzający Portugalię. I nie mylił się. Na plaży, przy zejściu do wody, stoi niewielka kaplica Senhor da Pedra. Ten widok tylko utwierdził nas w przekonaniu, że Portugalia jest jednym z najpiękniejszych państw jakie odwiedziliśmy. Takie same wrażenie zrobił na nas krajobraz Porto widziany ze strony Vila Nova de Gaia.


Porto, albo Oporto, jest znane głównie dzięki wytwórniom win Porto znajdujących się w dolinie rzeki Douro. Na podstawie traktatu z 1707 roku produkcja wina trafiła w ręce Brytyjczyków, dlatego nazwy firm są głównie angielskie, jednak polecam spróbować tych wyrabianych przez Portugalczyków: Fonseca czy Calem. To, co wyróżnia Porto wśród innych win jest kultura spożywania. Zdecydowanie nie jest to napój, który pija się w samotne wieczory przy telewizorze. Bardziej kojarzy mi się ze sposobem picia, powiedzmy, koniaku- w małych ilościach tylko przy specjalnych okazjach. Portugalia jest cudownym krajem dla wszystkich wielbicieli win, nie tylko Porto-wine. Idąc do sklepu można przez 2 godziny zastanawiać się, na które z nich ma się ochotę: czerwone, białe czy zielone. Te ostatnie, znane jako vinho verde o bardzo delikatnym smaku, jest charakterystyczne dla północy kraju. Wina portugalskie nie mają podziału ze względu na smak (słodkie, półsłodkie, wytrawne), ale na kolor. Mówi on o wieku wina i długości beczkowania. Mogłabym się rozpisywać o portugalskich winach naprawdę długo, ale myślę, że łatwiej polecić zajrzenie na stronę Instituto dos Vinhos do Douro lub wykupienie wycieczki po portugalskich wytwórniach win.


Jeśli chodzi o samo miasto, ma w sobie urok, jak każde miasto w Portugalii. Zostało wpisane na Listę UNESCO. Wąskie ulice, trolejbusy   i  klimatyczne kamienice sprawiły, że pomimo uporczywie padającego jesiennego deszczu, nie myśleliśmy o powrocie do domu. W kręgu osób, które odwiedziły Portugalię, oraz samych mieszkańców, często widać podział na obóz "Porto" i obóz "Lizbona". Dla mnie i jedno, i drugie miasto ma w sobie coś wyjątkowego. O Lizbonie zamierzam rozpisać się w oddzielnym poście, ale dla Porto jest to, z pewnością, życie nocne, tworzone głównie przez studentów, fenomenalny widok z mostu Dom Luis I i zdecydowanie bardziej beztroskie podejście do życia niż mieszkańcy stolicy.



Porto jest dosyć dużym miastem, posiada dobrze rozbudowane metro (aż 6 linii), jednak polecam zwiedzanie miasta pieszo. Największe wrażenie zrobiła na mnie Avenida dos Aliados z wielkim ratuszem miejskim. Można dostać się tam wysiadając na stacji Aliados (linia D) lub na stacji Trindade, która łączy wszystkie linie metra. Jeżeli mam być szczera to nie mieliśmy nawet potrzeby korzystać z autobusów albo trolejbusów. Metro dojeżdża także na lotnisko, z czego miałam szansę skorzystać przy kolejnej wizycie w tym mieście. W trakcie swoich wizyt korzystałam z karty Andante Azul, którą można doładowywać na określoną ilość przejazdów. Ceny zależą od czasu podróży: wchodząc oraz wychodząc ze stacji kartę należy skasować, dzięki czemu wykupujemy rzeczywiście tylko czas podróży. Najtańsza taryfa za godzinną podróż kosztuje 1,20e plus około 2e za wyrobienie karty. Można je nabyć w punktach sprzedaży albo w maszynach na stacji.


Jak w każdym portugalski mieście, również w Porto życie nocne rozpoczyna się w okolicach północy lub później. Noc śmiało można rozpocząć w knajpach na wybrzeżu rzeki Douro, czyli ulicach Cais de Ribeira albo Foz. Dla wytrwalszych są także kluby niedaleko kampusu Uniwersytetu, na ulicach Galeria de Paris i Candido dos Reis. Podczas nocnych wyjść przestrzegam przed samotnym spacerowaniem, bo, o ile Portugalia jest jednym z bezpieczniejszych krajów w UE, to w Porto nie czułam się zbyt bezpiecznie, szczególnie ze względu na dużą ilość bezdomnych.
Na koniec posta apeluję do wszystkich, którzy jadąc do Portugalii ograniczają się tylko do Algarve albo Lizbony: nie żałujcie kilkunastu euro i odwiedźcie też inne miejsca w Portugalii! Wszystkie miasta, a Porto w szczególności, sprawi, że jak raz tam przyjedziecie to na pewno wrócicie :)



czwartek, 19 września 2013

Samba na dnie piekła


Fawele, czyli południowoamerykańskie dzielnice biedy, od długiego czasu są problemem dla władz Brazylii. W oczach turystów, szczególnie z Ameryki Północnej i Europy, są one tak niespotykane, że szybko stały się celem wycieczek. Ku swojemu zaskoczeniu, siedząc w samolocie do Rio de Janeiro też stwierdziłam, że jestem ciekawa jak wygląda tam życie.
W samym Rio znajduje się obecnie około 1000 faweli, tylko niektóre z nich znajdują się pod kontrolą specjalnej jednostki policji- Unidade de Policia Pacificadora (UPP). Stworzone w 2008 roku oddziały mają za zadanie walczyć z handlarzami narkotyków, którzy w brutalny sposób rządzą/rządzili fawelami. Chociaż mieszkańcy tych dzielnic mogli czuć się spokojnie, dopóki działali zgodnie z zasadami gangów, rzutowało to negatywnie głównie na pozostałych mieszkańców miasta. Jest to dobrze ukazane w znanym filmie "Miasto Boga", na podstawie książki Paulo Linsa pod tym samym tytułem. W ten sposób powiększały się różnice między favelados, zamieszkującymi fawele, a pozostałymi obywatelami Rio. Do dnia dzisiejszego widać je gołym okiem. W fawelach życie toczy się obok normalnego życia miasta, ludzie mówią własnym slangiem, który często jest ciężko zrozumiały nawet dla Brazylijczyków. Można pomyśleć, że jest to inny naród. 
Brazylia jest jednym z najbardziej zróżnicowanych dochodowo krajów na świecie. Biedne dzielnice leżą w sąsiedztwie bogatych części miasta, pełnych drogich butików i ambasad, jak Leblon czy Copacabana. Z pięknej plaży Ipanema rozciąga się widok na fawelę Rocinha. Faktem jest, że bez niej krajobraz nie byłby tak niesamowity. 



Władze dopiero od niedawna zaczęły interesować się dzielnicami biedy i warunkami tam panującymi. Przez długie lata nie było tam wody, elektryczności. Obecnie w większości jest nawet internet. Organizacje pozarządowe prowadzą różnego typu darmowe kursy dla mieszkańców. Fawele stały się miejscami odwiedzanymi przez turystów i popularnymi wśród przyjezdnych, których nie stać na wynajem mieszkania w innych częściach miasta. Jedna z nich, którą odwiedziłam, została rozpromowana głównie przez teledysk Michaela Jacksona. Mowa o faweli Santa Marta. 
Moja brazylijska koleżanka nie była do końca przekonana co do mojego pomysłu "zwiedzania" faweli, przyznała się, że będzie tam po raz pierwszy. Przy wejściu na jej teren stało stoisko z mapami oraz informacjami na jej temat. Młody chłopak, później okazało się, że mieszkaniec Santa Marty, zaprezentował nam krótko historię, główne metody oraz sposób poruszania się po terenie. Zaproponował również wycieczkę z przewodnikiem- mieszkańcem. Wielu z nich studiuje turystykę i łączy to ze swoim pochodzeniem. Fawela znajduje się niedaleko góry Corcovado, a swoimi ramionami oplata ją pomnik Jezusa Odkupiciela.


Najwyższe zabudowania znajdują się na wysokości 362 m n.p.m.. Obecnie całą wysokość można przejechać kolejką, ale siedząc i czekając na nią obie stwierdziłyśmy, że nie chcemy nawet wyobrażać sobie życia mieszkańców, kiedy jej jeszcze nie było. Santa Marta ma własną szkołę, boisko, kościół i wszystko co jest potrzebne ludziom tam żyjącym. Na przystanku do kolejki widzimy wielkie graffiti 'dlaczego nie opuszczę Santa Marta', gdzie każdy wpisał swój powód: bo tu mam rodzinę, bo tu mnie nie okłamią, bo tutaj piwo zawsze jest zimne.


Przyznaję, nie czułam się tam zbyt swobodnie, nie wiem czy przez to, że tyle złego słyszałam o tym miejscu czy raczej przez to, że każdy obcy przyjmowany był z rezerwą. Rozumiem taką reakcję na mnie, bo w żaden możliwy sposób nie przypominam Brazylijki, no, przynajmniej nie tej mieszkającej w Rio, ale dostrzegłam zaciekawione spojrzenia nawet w stosunku do mojej koleżanki. Powstrzymywałam się od wyjęcia aparatu, ale to raczej przez wrażenie jakie na mnie zrobiło to co zobaczyłam. Czułabym się po prostu głupio robiąc zdjęcia biedzie i prawdziwemu życiu. Bo to, co dla nas jest czymś najzwyklejszym, jak światło, internet, czasem nawet dach czy drzwi, tam staje się niesamowicie wartościowe. Oczywiście, w fawelach łatwo znaleźć bogatszych mieszkańców, można ich poznać po dwu albo trzypiętrowych mieszkankach. Nazywam je mieszkankami, bo są to małe, zwykłe dwupokojowe domki zbudowane z cegły. Wyglądają jakby były budowane wręcz na sobie. 
Po zobaczeniu złotego pomniku Michaela Jacksona, który pasuje do krajobrazu faweli jak pięść do nosa, zaczęłam męczyć moją znajomą aby powiedziała mi coś więcej o fawelach, o ich narodzinach, stosunku pozostałych mieszkańców Rio, a przede wszystkim władz, do problemu dzielnic biedoty. 
Dla Brazylijczyków fawele zawsze były problemem. Od kiedy nastąpił wzrost ich liczby (około 1920 roku) stały się domem dla handlarzy narkotyków. Próby mające na celu ich unowocześnienie i poprawę życia rozpoczęły się dopiero w 1995 roku, a rzeczywiście zmiany w polityce względem faweli dostrzec można zaraz po informacji o organizacji Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej 2014 oraz Igrzysk Olimpijskich 2016. Wtedy powstało UPP i zaczęto rozpoczynać akcje pacyfikacji faweli, czyli wyzwalania ich spod władzy dealerów narkotyków. Moja znajoma sama przyznaje, że jeszcze parę lat temu niektórzy jej znajomi chodzili do faweli po narkotyki, teraz się to skończyło. Jednak policja pacyfikacyjna jest także ostro krytykowana. Oprócz walki z handlarzami narkotyków, narzuca ona na mieszkańców rygory tłumiące ich kulturę. Fawela Santa Marta jest ogrodzona kamiennym murem, aby nie mogła się powiększać. Jest to dosyć płytkie podejście do problemu: zamiast pomagać ludziom wyjść z tej dzielnicy, zaczęli jedynie ograniczać jej powierzchnię. Kilka miesięcy przed moim przyjazdem, mieszkańcy dostali zakaz budowania kolejnych pięter w domach. UPP jest także krytykowana za nieudolną akcję w Complexo Alemao- największej i najbardziej niebezpiecznej faweli w Rio. Była głównym źródłem handlu narkotykami, a policja zamiast złapać członków gangu, pozwoliła im uciec. W ten sposób problem nie zostanie rozwiązany nawet do 2016 roku. W czerwcu tego roku zaraz po spotkaniu z policjantami UPP zaginął mieszkaniec faweli Rocinha, fakt ten wywołał poruszenie w całym kraju, a na wierzch zaczęły wychodzić inne przypadki łamania prawa przez oficerów.
Przez długi czas po wyjściu z faweli nie mogłam dojść do siebie. Przez niecałą godzinę spędzoną tam udało mi się przewartościować całe moje życie, problemy. Zaczęłam dostrzegać jak dużo znaczą rzeczy kiedyś przeze mnie niedoceniane. Mieszkańcy nawet nie mając niczego mieliby więcej niż my: swoją społeczność, która jest jak jedna wielka rodzina, zdolna do pomocy w każdej krytycznej sytuacji. Dlatego cokolwiek złego stanie się z rąk UPP jednej osobie, odbicie znajdzie w całej zbiorowości.
Teraz siedząc w mieszkaniu w Warszawie i patrząc z perspektywy czasu zaczynam się zastanawiać czy o takie właśnie efekty chodziło Michaelowi Jacksonowi, kiedy starał się zwrócić uwagę świata na problem faweli śpiewając "They don't care about us". Obawiam się, że nie do końca.

                                         


środa, 31 lipca 2013

Pigeons everywhere!

Swoją relację ze zwiedzania Włoch zacznę trochę od końca, od miejsca, które odwiedziłam jako ostatnie. Stwierdziłam, że każde miejsce, w którym byłam, zachwalałam i trzeba to zmienić, dlatego zaczynam od Wenecji. Dla wielu jest to, po Rzymie, główny cel turystyczny we Włoszech. Też tak sądziłam i niewyobrażalne dla mnie było nie odwiedzić tego miasta mieszkając w odległości około 150 km od niego. Pierwszym pomysłem było zamieszkanie tam na 2 dni, na całe szczęście razem ze znajomymi stwierdziliśmy, że nocować będziemy nad Jeziorem Garda, a na Wenecję poświęcimy jeden dzień, a dokładniej wtorek.
Podróż rozpoczęliśmy w miejscowości, w której pomieszkiwaliśmy - Peschiera del Garda. We Włoszech najlepszym środkiem transportu są pociągi, są najszybsze i punktualne. Busom droga zajmuje około 2 razy dłużej, cena również jest wyższa. Peschiera del Garda znajduje się 140 km od Wenecji, pociągi odjeżdżają parę razy dziennie, bez przesiadki. Trenitalia (czyli włoskie PKP) oferuje parę typów przewozów: regionalne, które są najtańsze, długodystansowe, międzynarodowe oraz coś na wzór szybkiej kolei miejskiej. Regionalne połączenie do Wenecji kosztuje około 9 euro w jedną stronę, w drugiej klasie, jest wtedy bez rezerwacji miejsc, co oznacza, że rządzi polityka przepychania się, bo niezależnie, z którego miejsca we Włoszech się wyruszy, pociągi do Wenecji są zawsze zapchane. Niestety nie mieliśmy tyle szczęścia i tak mocnych łokci żeby znaleźć miejsca siedzące, więc półtora godzinna droga upłynęła na siedzeniu w przejściu pomiędzy wagonami. Prawdziwa niechęć pojawiła się, kiedy wyszliśmy z pociągu i zobaczyliśmy rzesze turystów ciągnące na przystanki vaporetto. Jako, że 75% obszaru miasta to woda, są możliwe 2 sposoby przemieszczania się po nim: na piechotę lub po wodzie. do drugiego sposobu zalicza się vaporetto, traghetto, gondole i taksówki wodne. Vaporetto można porównać do tramwaju wodnego, traghetto to większe gondole, na których z reguły się stoi, gondole, oczywiście, są najdroższą, ale również najwygodniejszą opcją. Do przedostania się na Plac Św. Marka przez Canal Grande najlepiej wybrać vaporetto, za które trzeba zapłacić 7 euro.

Widok na Wenecję z Ponte di Rialto.

Wybierając się do Wenecji chcieliśmy zobaczyć Bazylikę Św. Marka i dzwonnicę, z której rozciąga się widok na całe miasto. Jednak, kiedy zobaczyliśmy tłumy przed Bazyliką, wiedzieliśmy, że plan trzeba zmienić. W pierwszym momencie trudno było odróżnić turystów czekających w kolejce do wejścia od tych, stojących na Placu. Do tego, wszędzie były gołębie, dosłownie wszędzie. Bez strachu siadały na ludziach, a oni nie mieli nic przeciwko temu. Zapadła szybka decyzja, że zobaczymy wszystkie najważniejsze miejsca z zewnątrz i wolno będziemy kierować się na dworzec, po mniejszych, bocznych uliczkach. Odchodząc kilkaset metrów od głównego Placu, tłum się zmniejszył. Ceny też się obniżyły, więc pozwoliliśmy sobie zjeść przepyszną bruschettę.

Bazylika Św. Marka

Pośród wąskich uliczek Wenecji bardzo łatwo jest się zgubić, nam się to zdarzyło kilka razy. Podążając w kierunku dworca trzeba trzymać się kierunkowskazów "alla ferrovia", chociaż czasem nawet to nie pomaga :) Naprzeciwko dworca znajduje się most  Degli Scalzi, niestety przepełniony nie tylko turystami, ale również handlarzami okularów czy innych "pierdółek". W tamtym momencie byliśmy tak zmęczeni, że zaczepiających nas handlarzy najchętniej wrzucilibyśmy do przepływającego kanału. W końcu, po 4 godzinach, w trakcie których nie zobaczyliśmy żadnego zabytku, a jedynie uliczki, doszliśmy na dworzec i przez następne 2 jechaliśmy umierając z gorąca w nieklimatyzowanym pociągu. Była to dla nas parodia wycieczki, przez co będziemy ją wspominać pewnie przez długie lata.

Most Westchnień- Ponde dei Sospiri

Od kiedy zaczęłam jeździć po świecie, jednym z moich marzeń było odwiedzenie Wenecji. I dzięki tej wycieczce wiem, że prawdopodobnie nigdy więcej jej nie odwiedzę. Jest to prześliczne miasto, z niesamowitym klimatem, jednak rzesze ściągających tam turystów, handlarzy i gołębie je zniszczyły.

P.S. Zdjęcia robione były, kiedy gołębie nie siadały nam na głowach, a napierający turyści nie rozpychali się łokciami :)



czwartek, 27 czerwca 2013

Witajcie Włochy!

Od kilku lat planowaliśmy ze znajomymi wyjazd do Włoch. W końcu zdecydowaliśmy się zrealizować nasz cel i kupiliśmy bilety. Pierwszym pomysłem był pobyt w Rzymie, jednak po spędzeniu paru dni na sprawdzaniu cen przelotów, zdaliśmy sobie sprawę, że wizyta w tym mieście w okresie wakacji nie jest na kieszeń studentów. Dlatego szybko kupiliśmy tanie bilety do Mediolanu i zaczęliśmy planować wycieczkę. Termin wyjazdu: 12-17.07. Patrząc na mapę, łatwo zauważyć, iż w pobliżu Mediolanu znajdują się dwa miasta, które konieczne trzeba zwiedzić: Werona (160km od Mediolanu) i Wenecja (270km). Hm, zważając na wielkość państwa, te odległości są na prawdę niewielkie :) W ten sposób padł pomysł numer 2: lądujemy i wylatujemy z Mediolanu, ale resztę podróży spędzamy właśnie w tych dwóch miastach. Oczywiście, jak to plany mają do siebie, zmieniają się w trakcie. Po wyczerpującym poszukiwaniu noclegu, zdaliśmy sobie sprawę, że na okres wakacji we Włoszech coś takiego nie istnieje. Po pierwsze, ze względu na wiszące nad nami egzaminy, zaczęłyśmy interesować się tym tematem miesiąc przed wyjazdem i okazało się, że to za późno. Większość hosteli była już pełna. Po drugie, za 'tani nocleg' we Włoszech trzeba zapłacić minimum 30e (ok. 130zł) za noc za osobę, w Warszawie jest to 40zł. Dlatego, dla cierpliwych, polecam couchsurfing . Zaznaczę tylko, że na odpowiedzi od włoskich hostów z reguły czeka się kilka tygodni (ja czekam do dziś). Nie pozostaje nic innego jak pogodzić się z cenami, albo szukać hostelu w miejscach mniej odwiedzanych przez turystów. I w ten przypadkowy sposób natrafiliśmy na przepiękne Jezioro Garda, z widokiem na niedalekie Dolomity.


Ceny za nocleg na lipiec wynoszą około 25e za osobę. Jeżeli ktoś nie ma w zamiarze odwiedzenia Werony i Wenecji polecam miejscowości nad Jeziorem Como, również niedaleko Mediolanu, a hostele są tańsze. W ten sposób nasza podróż nabrała kształtów: pierwszy dzień w Bergamo pod Mediolanem, następne w Peschiera del Garda z całodniowymi wycieczkami do Werony i Wenecji.


Pokaż Włochy na większej mapie

środa, 26 czerwca 2013

Let's explore the world!

Dla wszystkich podróżników, którzy w tym momencie nie mają możliwości na własnej skórze poznawać nowych miejsc, polecam grę, przy której spędzam ostatnio każdą chwilę. Wypróbujcie Geoguesser :)
 A na zdjęciu, cel mojej następnej wyprawy!
 

piątek, 10 maja 2013

Marokańskie noce - Marrakesz

Przez długi czas noc pod rozgwieżdżonym niebem Sahary była jednym z moich marzeń. Kiedy spędzałam Erasmusa w Portugalii, pewnej nocy okazało się, że jest 5 innych osób podzielających moje marzenia, moi najbliżsi przyjaciele, poznani na wymianie. Z takim nastawieniem spędziliśmy 3 noce, monitorując ceny połączeń lotniczych. Wreszcie udało się! Znaleźliśmy tanie loty z Porto do Marrakeszu. To była moje pierwsza wycieczka pozaeuropejska, więc z niecierpliwością odliczałam dni do wylotu.
Pierwsze, co dało się odczuć, to zmiana klimatu. Było ponad 20 stopni, pomimo stycznia, co było odczuwalne podczas wysiadania z samolotu. Ponieważ każdy z nas pierwszy raz odwiedzał kontynent afrykański, całą wycieczkę mieliśmy zaplanowaną co do sekundy, jeśli mam być szczera, wszystko było inaczej niż w naszym planie. Rozpoczęło się od przyziemnej sprawy wymiany pieniędzy. Każdą walutę najlepiej jest wymienić na dirchamy w Maroku, w krajach wylotu marokańska waluta jest rzadko spotykana lub kosztuje majątek, więc rozsądniej jest poczekać z tym do lotniska w Marrakeszu.
Marrakesz jest miastem magicznym. Wychodząc z portu lotniczego przez godzinę można podziwiać widok palm i kaktusów na tle Gór Atlas.


Jednak jadąc tam trzeba uświadomić sobie rzecz, która ułatwia zwiedzanie miasta. Mianowicie, targować się można wszędzie i o wszystko. Nawet jeśli sądzimy, że niżej cena już nie spadnie, to nieprawda. ZAWSZE DA SIĘ JĄ OBNIŻYĆ. Mitem jest stwierdzenie, że tylko mężczyźni mogą się targować, oczywiście, są oni lepiej postrzegani i łatwiej im to idzie, ale kobiety mają takie samo do tego prawo. Na początku było to trudne, ale po kilku dniach staliśmy się w tym mistrzami. Pierwsze, nie do końca udane doświadczenie to wybór taksówki. Nie są one wyposażone w taksometry (bo  po co to komu?...), więc pod lotniskiem taksówkarze zawsze zaproponują cenę z księżyca. Dla naszego kursu spod lotniska na główny plac w Marrakeszu, Dżamaa al-Fina, było to 600 dirhamów, czyli 60 (!) euro. Cena została zbita do 40 euro. Kolega, u którego nocowaliśmy, stwierdził, że normalny koszt tego kursu to około 10 dirhamów (80 eurocentów).
Przejażdżka marokańską taksówką jest przeżyciem nieporównywalnym z niczym. W ciągu minuty czuje się strach, zdziwienie i zachwyt. Nie ma tam żadnych, powtarzam żadnych, przepisów drogowych, każdy jeździ jak chce. Nie ma pasów, przez co, co chwila ma się wrażanie, że zaraz coś wjedzie w samochód. Do tego, do pięcioosobowego pojazdu mieści się 7 lub 8 osób. Kierowca często zatrzymuje się i zabiera innych ludzi, jeśli stwierdzi, że jeszcze jest miejsce. Z reguły, szok kulturowy przeżywa się po paru dniach życia w innym miejscu, w Maroku, ja dostałam go po jeździe taksówką.
Plac Dżamaa al-Fina to główny plac Marrakeszu i z pewnością najbardziej zaludniony. Został on wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.


Polecam przejść się po nim w nocy, ponieważ wrażenie jest niesamowite. Tuż po zmroku, otwierają się tam stragany i restauracje. Popularnością cieszą się pokazy tańca brzucha i zaklinaczy węży. Jednak uwaga! Za filmowanie trzeba zapłacić. Warto mieć to na uwadze. Wychodząc z placu widać meczet Kutubijja, z którego 5 razy w ciągu dnia rozbrzmiewa adhan, nawoływanie do modlitwy. Rozpoczyna się o godzinie 5 rano i przebudzając się, momentalnie zdajesz sobie sprawę, gdzie się znajdujesz.


Zawsze, kiedy podróżuję, chcę poznać dany kraj najlepiej jak mogę. Jednym ze sposób jest pożywianie się typowymi, dla tej kultury, posiłkami. Przyjeżdżając do Maroka, słyszeliśmy dosyć specyficzne opinie na temat tamtejszego jedzenia, szczególnie dlatego, że rozrój żołądka był gwarantowany. Powód to zupełnie inny sposób i higiena przygotowywania posiłków, a co za tym idzie, nieprzystosowanie żołądka do bakterii. Dlatego, jeżeli zamierzacie się tam wybrać, absolutnie konieczne jest zabranie lekarstw na żołądek. Typowa potrawa arabska to Tadżin, mięso wymieszane z warzywami i owocami, podawane z kaszą kuskus w glinianym naczyniu, od którego potrawa wzięła nazwę. Do tego, dodawana jest arabska herbata o słodkawym smaku. Taki zestaw kulinarny można znaleźć dosłownie wszędzie w obrębie Maroka.


Delektując się Tadżin w jednej z restauracji na placu Dżamaa al-Fina, trzeba pamiętać o różnicach temperatur charakterystycznych dla tamtejszego klimatu. W ciągu dnia z reguły jest bardzo ciepło, nawet z zimie, temperatura przekracza 20 stopni, pod wieczór może spaść do 0. W nieogrzewanych mieszkaniach, łatwo jest zmarznąć bardziej niż w Polsce.
Maroko jest na tyle zeuropeizowanym krajem, że widok białych ludzi nikogo nie dziwi. Nie oznacza to, iż miejscowi na nich nie reagują. Jeżeli nie będziesz dość stanowczy w mówieniu "nie", odejdziesz od straganu z milionem rzeczy, które tak na prawdę nie są Ci do niczego potrzebne. Sprzedawcy są wyczuleni na najmniejszą oznakę zainteresowania. Wytłumaczenie jest jedno: biali ludzie zawsze kojarzą się z bogactwem, które w Maroku, jak i w większej części Afryki, rzadko można spotkać. Dlatego taktownie jest nie poruszać w czasie rozmowy tematów pieniędzy, polityki i relacji z Saharą Zachodnią. Odchodząc od napastliwości, mieszkańcy Marrakeszu prezentują się jako sympatyczne i chętne do pomocy osoby. Niestety, większość z nich mówi po arabsku lub francusku. Przed wyjazdem do krajów arabskich niezbędne jest zapoznanie się z konkretnymi obyczajami i zachowaniami, szczególnie w kontaktach mężczyzna - kobieta, bo coś dla nas, Europejczyków, jest normalnie, przez Marokańczyków będzie źle odebrane.
Marrakesz jest czwartym co do wielkości i najstarszym miastem Maroka. Poza tym, należy też do miast najpopularniejszych wśród turystów. Polecam go tym, którzy pragną zobaczyć tę zeuropeizowaną część kontynentu afrykańskiego.

środa, 1 maja 2013

Przysmaki Portugalii część 1.

Portugalia od dawna zajmuje specjalnie miejsce w moim sercu, przede wszystkim przez fakt, że byłam tam na Erasmusie i właśnie wtedy złapałam podróżniczego bakcyla. Jest wiele rzeczy, na których wspomnienie kręci mi się łezka w oku. Narodowe smakołyki tego kraju, ciastka pastéis de nata, są jednymi z nich. Oczywiście, po powrocie ze stypendium, pierwsze co zrobiłam to spróbowanie swoich sił w kuchni, dlatego zamieszczam przepis, dzięki któremu można poczuć się prawdziwym cukiernikiem i stworzyć własne  pastéis de nata.
Najpierw trochę faktów. Pastéis de nata w tłumaczeniu na polski to ciasta ze śmietany. Są najpopularniejszym smakołykiem w krajach luzytanii, czyli Portugalii i wszystkich jej dawnych kolonii. Stworzone zostały przez mnichów w podlizbońskiej miejscowości Belem, obecnie części Lizbony. Tam także znajduje się najstarsza cukiernia w państwie - Pastelaria  Pastéis de Belem. 



Składniki:
500g ciasta francuskiego
Składniki na krem:
250g śmietany kremówki
1 łyżeczka mąki pszennej
4 żółtka
100g cukru
skórka z połowy cytryny
łyżeczka aromatu waniliowego

Pierwsze co należy zrobić to wyjąć ciasto francuskie z lodówki, aby miało temperaturę pokojową. Następnie przechodzimy do robienia kremu. Mieszamy śmietanę, mąkę, żółtka, cukier, skórkę z cytryny i aromat waniliowy tak, aby nie było grudek. W ten sposób wymieszany należy podgrzać na słabym ogniu aż do zagotowania i odstawić do ostygnięcia.
Ciasto francuskie trzeba cienko rozwałkować i zwinąć w rulon o średnicy 5cm. Zwinięte ciasto należy pokroić w kawałki o grubości około 2cm. Pastéis piecze się w foremkach do muffinek niewysmarowanych masłem ani niewyłożonych papierem. Pokrojone kawałki ciasta wkładamy pionowo do foremek i dokładnie rozprowadzamy tak, aby nie pozostawały dziury. Wypełniamy je ostudzonym kremem do trochę mniej niż połowy. Pieczemy w temperaturze od 250 do 300 stopni przez 15 minut.
SMACZNEGO!



poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Berlin na weekend

Jeśli kiedyś czułeś, że zwariujesz w swoim mieście i musisz gdzieś szybko wyjechać, żeby przewietrzyć umysł, polecam Berlin. Oddalona o 5 godzin drogi od Warszawy stolica Niemiec już od dawna ma wielu polskich fanów. W szczególności za fakt, iż nie marnując dni urlopowych/dni szkoły można spokojnie odwiedzić to miasto w trakcie weekendu. Pociągi do Berlina odjeżdżają z Warszawy 4 razy dziennie, bilety zakupowane odpowiednio wcześniej (kupując tydzień wcześniej jeszcze na nie natrafiłam) kosztują jedynie 29 euro. A więc, nic tylko jechać!
Pierwsze co mnie zszokowało wysiadając z pociągu to dworce. Każdy z nich wygląda jak lotnisko, nie mówiąc o największym - Hauptbanhof, który jest chyba 2 razy większy od Okęcia.



Bez wątpliwości widać tutaj mocarstwowość Niemiec. Niedaleko Hauptbanhof znajdują się wszystkie główne atrakcje turystyczne Berlina. Przed wielkim i majestatycznym Reichstagiem rozciąga się Platz der Republik, dla mnie wcale nie wygląda jak plac, a raczej wielkie pole, co wydaje się dosyć komicznie w połączeniu z wagą budynku. Kiedy tam stałam, oczyma wyobraźni widziałam nazistowskie wiece, które miały miejsce na placu w czasach II wojny. 


Idąc dalej można natknąć się na Bramę Brandenburską, gdzie mężczyźni przebrani za amerykańskich żołnierzy za drobną opłatą wystawiają stemple w paszportowe za przejście dawnej granicy pomiędzy NRD a RFN. Bawił mnie fakt, jak wielką atrakcją są tam sowieckie czapki z sierpem i młotem. Niemal w każdym ważniejszym punkcie miasta są do nabycia. Spod Bramy Brandenburskiej można przejść największą ulicą Berlina - Unter den Linden i odwiedzić sklepy tam się znajdujące. Jeżeli pogoda nie jest zachęcająca, warto przejechać się tramwajem, autobusem lub metrem. Stolica Niemiec ma bardzo dobrze rozbudowany transport publiczny.Oprócz autobusów i tramwajów, Berlin posiada także 15 linii S-Bahn, czyli szybkiej kolei miejskiej i 10 linii U-Bahn, czyli berlińskiego metra. Wystarczy przejechać 2 stacje i wysiąść na Alexanderplatz. Właśnie tam zlokalizowana jest wieża telewizyjna, widoczna z każdego punktu w centrum miasta. Służy ona jako wieża widokowa o wysokości 368 metrów. Będąc na Alexanderplatz warto zobaczyć kampus Uniwersytetu Humboldta i tzw. wyspę muzeów. Składa się na nią 5 wielkich muzeów. Koniecznie trzeba odwiedzić Muzeum Pergamońskie, którego zbiory obejmują m.in. Bramę Isztar, i Nowe Muzeum, ze sławnym posągiem Nefertiti. 2 razy w roku w Berlinie odbywa się noc muzeów, podczas której  wszystkie muzea można zwiedzić w nocy, jednak trzeba płacić 11 euro, dokładnie tyle samo ile kosztuje wstęp w normalny dzień. Jakby nie łatwiej i przyjemniej było iść zwiedzać muzea w ciągu dnia...
Innymi fundamentalnymi obiektami jest Pomnik Pomordowanych Żydów Europy, zbudowany z 2711 kamiennych bloków symbolizujących strony Talmudu, i oczywiście Mur Berliński. Tutaj muszę powiedzieć, że jestem rozczarowana. Kiedy wybierałam się zobaczyć ten ważny nie tylko dla historii Niemiec, ale Polski także monument, spodziewałam się zobaczyć długi mur dzielący miasto. W rzeczywistości, z umocnień o długości 156 km, zostało około 30 metrów, porozrzucanych po całym mieście, z czego najdłuższy fragment pozostały w całości ma 15 metrów. Możliwe, że to świadomość, że w Polsce każdy historyczny pomnik pozostaje w takiej  lub podobnej formie, w jakiej był podczas wojny, ale było to dla mnie dziwne, że bez najmniejszego problemu Niemcy pozbyli się symbolu walki z systemem. U nas, wszystkie tego typu rzeczy są wynoszone na piedestał.
Będąc w Berlinie trzeba spróbować currywurst, niemieckiego przysmaku, który rzeczywiście jest niczego sobie. Na mieście, szczególnie nad Sprewą, w okolicach East Side Gallery, bez problemu można znaleźć budki sprzedające kiełbaski. Niestety, w trakcie swojej wizyty nie skosztowałam nocnego życia Berlina, może oprócz wypadku do pubu na pyszne piwo, ale przechodząc nocą po ulicach byłam pewna, że studenci się tutaj nie nudzą. Od przemiłego chłopaka z mojego hostelu dowiedziałam się, że najwięcej imprez jest zawsze w części Kreuzberg, która także za dnia sprawia, że mam ochotę zacząć studiować w Berlinie. 
Wszystkim polecam Berlin na krótki weekendowy wypad, tylko jedna rada: jeźdźcie na wiosnę albo lato!!! :)



niedziela, 28 kwietnia 2013

MOVE !

sobota, 27 kwietnia 2013



Na świecie jest 5 kontynentów, na które składa się 195 państw. Obecnie odwiedziłam jedynie 9 z nich, a więc zostało mi 186. Poważne wyzwanie. Od pewnego czasu myślę tylko o tym w jaki sposób mogę zobaczyć WSZYSTKO. Bo chcę zobaczyć ABSOLUTNIE WSZYSTKO. Nieważne czy to biedę i głód w Afryce, porachunki gangów w Meksyku, kryzys w Grecji, Strefę Zero w Ameryce czy tarantule czekające na zjedzenie w Azji. Ważne jest to, że żeby być tego częścią, doświadczyć wszystkiego subiektywnie. Podobno każdy został do czegoś stworzony, ja - do odkrywania świata. Przechodząc przez ulicę w zupełnie nowym i nieznanym mieście czuję się jak dziecko, które dostało zabawkę. Mogę w końcu wchłaniać każdy nowy zapach, obraz, muzykę niczym gąbka. Doszło do tego, że Polska to dla mnie kraj pomieszkiwania niż zamieszkania, a znajomi dziwią się, kiedy widzą mnie w mieście.
A więc, prezentuję mojego bloga, którego pomysł został mi 'zaszczepiony' przez najbliższych przyjaciół (których pozdrawiam), a do którego nie byłam przez długi czas przekonana. Powód bez problemu znajdziecie w błędach stylistycznych i górnolotnych określeniach, także PRZEPRASZAM, postaram się pisać jak najciekawiej i najlepiej jak tylko potrafię!
P.S. Pewnie zastanawiacie się czemu akurat taka nazwa bloga. Już odpowiadam. Z tytułem był problematyczny, padały najróżniejsze propozycje, coraz bardziej dziwaczne, ale pewnego dnia zrobiłam burzę w swoim mózgu i stwierdziłam, że wzorem dla mnie będzie nazwa innego podróżniczego bloga. Tak też, 'kaminiadasz' to wymowa słowa 'caminhadas', które w języku portugalskim oznacza wyprawy. Takie sobie słowo, ale jakie chwytliwe!

Facebook Twitter Delicious Digg Stumbleupon Favorites More